"Ryś", czyli zwieńczenie trylogii, którą tworzą też "Miś" i "Rozmowy kontrolowane". O ile pierwsza część jest kultowa, a druga jako tako ceniona, o tyle o trzeciej już mało kto pamięta.
Stanisław Tym, niegdyś wybitny aktor, scenarzysta i satyryk nakręcił totalny gniot, pozbawiony, nawet nie tyle humoru, ile jakiegokolwiek uroku i sensu, po prostu skandalicznie głupi! Rozlazła, prawie dwuipółgodzinna historia razi brakiem koncepcji, długością scen, niskim poziomem żartów i nieumiejętnością spięcia jej żadną klamrą. Są momenty, gdy uśmiech pojawia się na twarzy, jak w scenach jąkania się i krzyczenia przez telefon Rewińskiego czy przemówienia w Sejmie, ale na ogół mamy do czynienia z niestrawnym zakalcem. Mimo, iż Tym zgromadził całą plejadę gwiazd młodego, średniego i starszego pokolenia (m.in. ostatnią rolę gra tu znana z "Kiepskich" Krystyna Feldman). Że też ci aktorzy za grosz wstydu nie mają! Do tego podobno sami zabijali się o chociaż najmniejszą rolę w "Rysiu"!
Mimo wątpliwej jakości film odniósł duży sukces frekwencyjny. Przysłużyła się temu na pewno wielka kampania w niemal wszystkich mediach, połączona z licznymi wywiadami, jakich Tym, i aktorzy udzielali, zachwalając "dzieło". I początkowo umiarkowane głosy krytyków, nie chcących zbytnio zaszkodzić takiemu twórcy, z podobnego obozu światopoglądowego. Szybko nawet jednak i oni spasowali. A widzowie zagłosowali ocenami na różnych forach. Jak dla mnie "Ryś" jest symbolem upadku polskiej komedii po 1989 r.
Mimo wszystko są "dzieła" gorsze, a nawet dużo gorsze. I dlatego "aż" 3/10 i 2/6.