A ten z kolei odcinek przeceniłem, po kilku latach muszę zmienić ocenę.
Jak w poprzednim odcinku była sytuacja, że z trudnego do zrealizowania pomysłu wyszedł bardzo dobry scenariusz, tak tu jest dokładnie odwrotnie, pomysł wydawał się prosty, a scenariusz wyszedł mocno przeciętny.
Główny zarzut to po prostu przegadanie bez większego sensu i celu, zaczęło się fajnie, bo od listopadowej kolędy upitego Boczka, ale już retrospekcja po prostu uderzyła mnie w pysk i pokazała, że twórcy swoim lenistwem przewyższają jednak Ferdka. Bo po co zaczynać odcinek od wprowadzenia, jak można od czegoś niezwiązanego z fabułą i, oczywiście, nieśmiesznego?
I tak sobie widz czeka na rozwój wydarzeń, a tu jak Kozłowski przychodzi, tak osiada i to dosłownie (vide: scena z zastygnięciem, czyżby aluzja do tego, że scenarzyści tak często zawieszali się w trakcie pisania scenariusza, że pozapychali czas antenowy?). I żeby nie było, to ten Kozłowski zmienia sobie tylko co chwila pomieszczenia, żeby nie było, że scena za długa. Dopiero gdy Kozłowski opuszcza mieszkanie, widz orientuje się, że połowa odcinka zdążyła już przeminąć z wiatrem i wrócić nie wróci, czas leci dalej, a fabuła nie.
Scena na złomie taka se, nie przekonuje.
W piwnicy już lepiej, było parę fajnych żarcików, jak ten z Turoniem ("Nie Toruń, tylko Turoń, zwany Toruniem"

), no i ok, długość sceny akurat tu nie przeszkadza jako tako, albo inaczej: nie przeszkadzałaby w ogóle, gdyby to była jedyna taka scena, ale to już jest któraś z kolei taka.
No i po tym następuje od razu zakończenie, czyli myśl jest prosta: i po co to było, skoro można to było przekazać w 3-4 sceny? To ganianie samo w sobie średnie, ale puenta końcowa już bardzo fajna.
3/10
4/10 za brak Pupcińskich.