Nie będzie to recenzja, ani nawet opinia sensu stricte, lecz zbiór luźnych myśli.
Pisanie o fabule filmu, który - obok "Kac Wawa" - uchodzi za najgorszy w historii polskiego kina (słusznia zresztą), nie ma najmniejszego sensu.
Sam "Big Brother", choć przypadł na fajny okres w moim życiu, gdy miałem naście lat, a wszyscy się nim pasjonowali, to rzecz kontrowersyjna, odzierająca ludzi z prywatności, na przełomie wieków w dużej mierze demoralizująca, a dziś - u jednych wywołująca nostalgię, zaś u drugich - uczucie zażenowanie, że się czymś takim kiedyś interesowało. Ja mam odczucia pomiędzy. Z jednej strony - w tamtym czasie była to nowość, fajnie było czasem podejrzeć życie innych, zwłaszcza atrakcyjnych uczestniczek pod prysznicem. Z drugiej - cóż... to było badziewie. Szajs, który spodował lawinę kolejnych, coraz gorszych i skandalicznych reality show, przy którym BB to szczyt elegancji.
Ciekawe, że jedyne kariery, jakie zrobili bohaterowie poszczególnych edycji - o ile wcześniej nie byli znani i czegoś nie dokonali - to te celebryckie. I to w stopniu umiarkowanym. Aktorami oni nigdy nie byli. W przeciwieństwie do rekordowo popularnego wówczas - po "Kilerach", "Tygrysach Europy" i programie publicystyczno-satyrycznym "Ale plama" (jakim cudem tak bezpardonowo obśmiewający komuno-lewactwo i antysystemowy program był wówczas emitowany w TVN-ie?
) - aktorze i satyryku Januszu Rewińskim. Ciekawe, że ten film + "Tygrysy Europy 2" były poczatkiem końca jego poważnej kariery, a zakończyły karierę wybitnego reżysera i scenarzysty komediowego Jerzego Gruzy (m.in. "Wojna Domowa" i "Czterdziestolatek"). Dlaczego?
Bo to jest wybitny gniot. Z marną fabułą, bez aktorstwa, pełen żałosnego (choć nie kloacznego, jak w "Kac Wawie") humoru. I symbol upadku polskiego kina, który w warstwie satyrycznej właściwie utrzymał się do dziś.
Wytrzymałem 2 godziny seansu. 1/10.