Dziś o filmie mojej młodości. Byłem na nim z klasą w szkole, gdy miałem naście lat. Film reklamowany był od lata 2000, gdy rozpoczęły się zdjęcia, do jesieni 2001 w TVP. Wszyscy z napięciem oczekiwaliśmy premiery…
Fabuły „Quo vadis” nie trzeba nikomu przedstawić. Mimo, że samej powieści dziś prawie nikt nie czyta. Główny wątek – miłość Rzymianina Marka Winicjusza do chrześcijanki Ligii na tle prześladowań chrześcijan za czasów Neron jest każdemu znany. I obecny w kulturze popularnej. Samego filmu do powieści porównywać również nie będę. Nie miałoby to sensu…
Scenariusz bowiem jest beznadziejny. Nierówny, pełen kiepskich, zupełnie niepotrzebnych, choć czasem, naprawdę bardzo rzadko (niektóre kwestie Marka, Nerona i św. Piotra) udanych dialogów, luk fabularnych i w zasadzie osadzony na dwóch punktach. Najpierw mamy nudne sceny wewnątrz rzymskich pałaców i domów chrześcijan, w trakcie których większość widzów w kinie wpadała w objęcia Morfeusza. Potem z kolei twórcy serwują nam spektakularną, niemal godzinną jedną wielką scenę w teatrze wzorowanym na Koloseum (którego, zdaje się, wtedy jeszcze nie wzniesiono, niemniej można to wybaczyć i wytłumaczyć). Obserwujemy tu starcia gladiatorów i mękę chrześcijan, najczęściej pożeranych przez lwy. No właśnie… Zwierzęta niekoniecznie współpracują, a często widać też, że muszą męczyć się z oblanymi krwią manekinami. Acz, rzeczywiście, niekiedy mamy ujęcia udane, spektakularne, a nawet przerażające. Scena jednak stała się słynna za sprawą trzech momentów. W pierwszym, to nie żart, widzimy Rzymian w… Adidasach (kuriozum!).. W drugim, podczas którego w kinie nikt już nie spał, wszyscy podziwiali ekran, niczym najwspanialszy obraz, Winicjusz bierze na ręce nagą, piękną niczym nimfa (kiedyś mój i wielu ideał kobiety) Ligię, graną przez zjawiskową wówczas Magdalenę Mielcarz. Trzeci to pożar Rzymu porównanego ze współczesnym odwiecznym miastem przełomu wieków. Niestety, nie zapadła w pamięci scena w powieści najbardziej emocjonująca - walka Ursusa z turem. Właśnie… Propo aktorstwa…
W „Quo vadis” jest ono nierówne. Mamy świetnych Franciszka Pieczkę w roli św. Piotra i Michała Bajora, jako Nerona. Role pozostałych, wśród których występuje czołówka polskich aktorów, nie zostały napisane na tyle dobrze, by mogli się oni wykazać, choć grzechem byłoby twierdzić, iż Bogusław Linda, jako Petroniusz, Jerzy Trela, jako Chilon i Krzysztof Majchrzak, jako Tygellinus schodzą poniżej pewnego poziomu. Nie zachwyca Rafał Kubacki, jako Ursus. Mało widoczny jest dalszy plan. Najbardziej jednak zawodzą niestety odtwórcy dwóch głównych ról – Magdalena Mielcarz, jako Ligia i Paweł Deląg, jako Marek Winicjusz. Nie grają oni źle. Brakuje im jednak charyzmy, czasem są sztywni, co przy tak słabym scenariuszu jest dla filmu zabójcze. Charakterystyczne, że po „Quo vadis” kariera Deląga mocno wyhamowała. Przestał on być obiektem westchnień milionów Polek, a stał się ofiarą bezlitosnych drwin. Trudno było mu też o dobre role, wskutek czego musiał zniżać się do gry w serialach, pokroju „Barw szczęścia”, a ostatecznie wylądował w Rosji, gdzie odrodził się aktorsko. Jedno jednak Jerzemu Kawalerowiczowi trzeba oddać. Pod względem wyglądu dobrał aktorów do bohaterów powieści/filmu wprost idealnie!
Film został nakręcony z, jak na polskie warunki, ogromnym rozmachem. Budżet był rekordowy. Same dekoracje kosztowały krocie. Niemniej, nie zostały wykonane z wystarczającą rzetelnością i widać ich sztuczność. Montażowo i wizualnie momentami jest nieźle, ale też czasami fatalnie. Szkoda, że Jerzy Kawalerowicz nie nakręcił tego filmu dwadzieścia, trzydzieści lat wcześniej, gdy był u szczytu kariery i mógł liczyć na większe wsparcie finansowe. Bowiem trzeba to sobie jasno powiedzieć – nie stać nas dziś na wielkie, spektakularne kino z rozmachem. Nie umiemy go zresztą za bardzo kręcić. W omawianym okresie mamy przecież umiarkowanie udane, zalatujące tandetą „Ogniem i mieczem” i fatalnego „Wiedźmina”. Po „Quo vadis”, co zrozumiałe przyszła niemal 10-letnia przerwa. A po niej nastał czas jednego z największych upadków w historii polskiego kina – „Bitwy warszawskiej 1920”. I na tym w zasadzie koniec.
Niemniej, „Quo vadis” zawsze będą wspominać z sentymentem. Ma ten film bowiem swój urok i kojarzy mi się z fajnym okresem w moim życiu. A że jest słaby, etc.? Trudno. Oceniam go na 4/10 i 2/6.