Arcydzieło literatury polskiej, które przypomniałem sobie niedawno, a które to - podobnie, jak wiele innych skarbów naszego słowa - wiele traci na tym, iż jest jedną z powszechnie znienawidzonych i niemal nigdy w tych czasach nieczytanych (bo opracowań nie liczę) lektur. Z drugiej strony, gdyby, podobnie jak inne nasze dzieła, nie było ono lekturą, uległoby zapewne zapomnieniu.
Główny motyw - wolność jednostki w świecie i pisarza w literaturze, prawo do indywidualizmu i przekraczanie obowiązujących kanonów nie zestarzał się do dziś. Mamy tu też zjadłą satyrę na ówczesny, zmuszający do bezmyślnego wkuwania formułek typu "Słowacki wielkim poetą był" system edukacji (daj nam, Boże, dziś chociaż taki system, choć, rzeczywiście, Gombrowicz celnie wypunktował jego niedostatki, to guruje on nad dzisiejszym o lata świetlne - wychował on wiele pokoleń polskich patriotów), na oświecenie, które próbowano nieść najniższym warstwom społecznym, a który to postęp nie był wcale taki idealny, i na przedwojenne polskie społeczeństwo - mieszczaństwo-burżuazję i szlachtę-ziemiaństwo i ich relacje z pracownikami i chłopstwem.
Do tego humor na poziomie dla naszych dzisiejszych pisarzy i komediotwórców nieosiągalnym - mistrzowskie posługiwanie się absurdem i genialne sceny - bitwy na miny, przyłapania międzypokoleniowej schadzki u pensjonariuszki i nauczania dobrego wychowania parobka. Wysokie tempo akcji i jakość powieści rośnie aż do ostatniej strony.
Arcydzieło!